Czcij ojca swego i matkę swoją
29 sierpnia 2013
A co robić, żeby tego – jak Ksiądz Biskup mówi – dziadostwa nie było?
Odpowiem trochę okrężną drogą, bo zagadnienie jest bardzo złożone. Pytałem nieraz studentów o ich oczekiwania. Do dziewczyn mówiłem tak: „No dobrze, masz 22 lata, myślisz pewnie o zamążpójściu. Jakiego byś chciała męża? Jaki powinien być?”. Studentki mówiły: „Chciałabym, żeby to był człowiek, który da mi poczucie bezpieczeństwa i będzie mi oparciem”. Studenci odpowiadali w podobnym tonie: „Wie ksiądz, ja nie umiem tego powiedzieć, ale ona musi mieć to coś, musi być ciepła po prostu”.
Jeżeli małżonkowie nie dadzą sobie tego nawzajem – mężczyzna oparcia i poczucia bezpieczeństwa, a żona – ciepła, to nie zbudują prawdziwego domu. Na zewnątrz wygląda wszystko dobrze, czasem imponująco, wspaniały budynek, zadbane obejście, ale w środku chłód, obcość, noclegownia, hotel, dworzec.
Swego czasu mocno uderzyło mnie to, co św. Mateusz Ewangelista zanotował w swojej Ewangelii: że mędrcy „weszli do domu” (Mt 2,11). Mógłby ktoś stwierdzić: „Do jakiego domu? To szopa, grota, stajnia, ale nie dom”. Jednak Ewangelista się nie myli. Miarą domu nie jest majętność. Dom jest tam, gdzie jest miłość między ludźmi. Józef i Maryja stworzyli Jezusowi dom, bo Maryja mogła na Józefie rzeczywiście się oprzeć, on dawał jej i Jezusowi poczucie bezpieczeństwa. Z kolei Józef otrzymał od Maryi ciepło oddania, które wyrażało się w jej uległości, mimo że została bardziej wyróżniona przez Pana. W jednym i drugim urzeczywistniała się ich wzajemna miłość. Dlatego Jezus dorastał i był poddany rodzicom w atmosferze prawdziwego domu rodzinnego, zbudowanego na wzajemnej miłości małżonków otwartych na miłość Boga.
Myślę, że dzisiaj bardzo nam tego brakuje. Trzeba więcej uświadomienia i przekonania, że stworzenie domu zależy nie od tego, co zewnętrzne, ale od tego, co jest w ludzkich sercach; od relacji międzyludzkich, od tego, jak patrzymy na siebie i jak się do siebie odnosimy.
Taki dom uczy dobrych relacji międzypokoleniowych?
Oczywiście, chociaż nie należy zapominać o wpływie, jaki ma na nas świat zewnętrzny. Bo choć rodzice stworzyli prawdziwy dom, dzisiejszy świat może wiele zepsuć. Z drugiej strony osoby, które miały szczęście dorastać w cieple i bezpieczeństwie domu, gdy na zakręcie życia nieraz się gubią, mają się do czego odnieść i łatwiej im znaleźć właściwą ścieżkę.
Jaką rolę odgrywa religijność w kształtowaniu takiej atmosfery?
Myślę, że musimy tu rozgraniczyć dwie sprawy: co innego być człowiekiem religijnym, a co innego naprawdę wierzącym. Bo można być osobą praktykującą i na zewnątrz wszystko będzie dobrze, sąsiedzi złego słowa o mnie nie powiedzą, a w domu może być piekło. Czasem totalne piekło. I kiedy wszystko wychodzi na jaw, to słyszymy w mediach, że sąsiedzi są zdumieni tym, co się tuż za ścianą działo.
Mówią: „To była taka porządna rodzina!”.
No właśnie. Trudno to nieraz pojąć. Natomiast zdecydowanie inaczej jest w rodzinach, w których małżonkowie są naprawdę głęboko wierzący i w których jest wspólna modlitwa. Owszem, kryzysy bywają wszędzie. Właściwie nie da się ich uniknąć i może dochodzić do kłótni. Nie ma jednak deptania godności drugiego, zakłamania i przekleństw, że aż uszy puchną.
Podzielę się tu rozmową sprzed lat, gdy byłem wikarym w Zabrzu. Zaraz na początku mojej posługi, jakoś w październiku, uczestniczyłem w uroczystości złotego jubileuszu małżeństwa. Gdy w pewnym momencie znalazłem się w bezpośredniej bliskości jubilatki i zrobiło się dość cicho, bo goście skorzystali z dobrej pogody i po wypiciu kawy wielu wyszło na krótki spacer pośród ogródków działkowych, jubilatka podzieliła się własnym doświadczeniem życia: „Wie ksiądz, jak se tak dzisiej myśla – mówiła śląską gwarą – to przychodzi mi jedno do głowy: że ta nasza pięćdziesiątka to nade wszystko Panu Bogu zawdzięczomy. Mój Antek na grubie robił. Ze swymi kolegami nieroz sie opił. Był czasem mocno na bani. Wtedy jo wiedziała, że lepiej mu w droga nie wchodzić, bo pieruny polecą. Było mi nieroz bardzo ciężko. A jo tam tyż święto nie była i nie jest. Jak już tak czasem między nami było bardzo ciężko, kiedy już nie szło tego całego naszego życia udźwignąć, to jo szła albo do kościoła, albo pod krzyż, co u nos wisioł nad łóżkiem i żech tak godała: »Pon Bóczku, tyś nos złączył. Widziołżeś, kim my są, i widzisz tyż teraz nasza bida. Na pewno chcesz, co by my dalej byli razem. Więc nom pomóż!«”. I mówi dalej: „Wie ksiądz, i Pon Bóczek zawsze posłuchoł i zawsze pomog. I tak żyjymy dotąd razem”.
To jest coś, o czym się dziś najczęściej nie myśli i co się zbyt rzadko stosuje w życiu. Bardzo słabo wartościuje się łaskę sakramentu małżeństwa i wielki potencjał wsparcia, jakiego Bóg udziela i zdolny jest udzielić małżonkom, jeśli z Nim się liczą i doń się o pomoc zwracają. My, pasterze, może za mało o tym mówimy, może w kościele nie zawsze dobrze ludziom tłumaczymy, co właściwie daje sakrament małżeństwa. A to przecież wielka łaska, że dwoje ludzi może się naprawdę dojrzale kochać – nie tylko własną miłością nawzajem, ale miłością Bożą, tą miłością, którą Bóg rozlewa przez sakrament małżeństwa na tych, którzy sobie przed Nim ślubują miłość, wierność, uczciwość małżeńską i trwanie przy sobie aż do śmierci.
W naszym kraju jest tak wielu ludzi ochrzczonych. Niestety za mało żyjemy rzeczywistością transcendentną, tą rzeczywistością Bożą, która tkwi w nas od dnia chrztu. My jej nie przeżywamy, jak należy, za słabo w nią wierzymy.